Kategorie:
Spis treści
O książce
Ukraina, Rosja, Azja. Narrator napotyka ludzi, duchy i policjantów. Ale przede wszystkim opowiada o swojej miłości do samochodów. Snuje sowizdrzalską elegię na odejście silnika spalinowego. Skończyłem pięćdziesiątkę i postanowiłem, że jadę. Nie było na co czekać. „Później nie będzie mi się chciało”, pomyślałem. Teraz też mi się właściwie nie chciało. Nie lubię wyjeżdżać. Nie lubię tych wszystkich przygotowań, tej gonitwy, tego uczucia, że się czegoś zapomniało, wypełniania formularzy wizowych, robienia sobie zdjęć, wciskania się w te rubryczki, w których nigdy się nic nie mieści. Nazwisko się nie mieści, adresy się nie mieszczą, wyłazi ci to na bok i od razu czujesz się jak przestępca. W ogóle się czujesz jak przestępca. Jakbyś się chciał zakraść, wjechać na lewo, coś im tam ukraść, wynieść z tych ich krajów, do których nie jeździ nikt poza kierowcami tirów, księżmi i paroma plecakowcami. Czujesz się, jakby ci robili łaskę, że cię w ogóle wpuszczą na te swoje bezludzia porośnięte krzakami i zasypane piachem. Rosyjska dwukrotna, kazachska dwukrotna. Jakieś vouchery, jakieś ubezpieczenia, jakieś biura z kosmosu, które za ciężką kasę wystawiają ci lipne zaproszenia. Kiedyś próbowałem się w rosyjskim konsulacie dowiedzieć, jak się załatwia wizę. Nie rozumieli po polsku. Po rosyjsku zresztą też nie. Odkładali słuchawkę. W bramie za konsulatem było biuro pośrednictwa. Przy biurku siedział zadowolony z siebie tłusty koleś. Zapytałem, czy nie można po prostu. Zrobił minę i powiedział: – A co my byśmy wtedy robili? Założę się, że mieli tajne przejście w ścianie, żeby nawet na ulicę nie wychodzić. Ale dziewczyna w konsularnym okienku była ładna, delikatna i miła. Poprosiła, żebym przyszedł za tydzień. I rzeczywiście wiza była. I nawet badań na HIV nie musiałem robić. Bo przy wielokrotnej to już trzeba. Tak więc nie lubię, bo wydaje mi się, że nie zdążę. Że jak z jednym się wyrobię, to mi zabraknie czasu na następne. Kazachską można było kiedyś załatwić przez biuro. Wysyłało się paszport, kwit, fotę, kasę i za dwa tygodnie paszport przychodził z elegancką wklejką. Ale było, minęło. Teraz trzeba osobiście, żeby cię obejrzeli. No to pojechałem. Na siódmą, żeby zająć kolejkę. Lało. Stanąłem pod daszkiem. Uliczka była cicha, wille, limuzyny. Od razu widać, że krajowi się powodzi. Bo mongolska ambasada na przykład to jest w jakimś bloku na Mokotowie. Byłem tam kiedyś, wjechałem windą, stukam, słychać jeden zamek, drugi, łańcuch, w końcu drzwi się otwierają, staje w nich niewielki Mongoł, mówię, że chcę wizę, a on mówi: „Nie ma” i zamyka. No ale pod kazachską patrzyłem, jak pada deszcz. Razem ze mną patrzyli kierowcy tirów, katoliccy księża i ze dwóch bakpakersów. W końcu koło dziewiątej dyplomacja zaczęła się zjeżdżać limuzynami na niebieskich blachach. Ależ wytwornie wyglądali. No, nienagannie. Ani jednej zmarszczki na garniturach. Czerń i biel. Kierowcy truchtali obok z parasolami. Tamci pozdrawiali zmoknięty lud dyskretnymi skinieniami głowy. Furtka zaraz się zatrzaskiwała. Zawsze mnie zastanawiała ta miłość dalekich narodów do europejskich strojów. Jakimś kolonializmem to pachniało. Jakby nie mieli swoich albo się ich wstydzili. Oni się u nas przebierają, a my jak do nich jedziemy, to nie. Wprawdzie u siebie też chodzą po naszemu, ale jakiś dysonans jednak pozostaje. Tylko baron Roman von Ungern-Sternberg paradował w żółtym mongolskim delu, który jednakowoż był „brudny i podarty”. Zaczęli wpuszczać trójkami. Trochę jakby do piwnicy. Nerwowo przyglądałem się swoim kwitom. Ledwo można było rozczytać. Dawno straciłem zdolność wyraźnego pisania, a jak już wypełniałem coś urzędowego, nawet w domu, to mi elektrokardiogram wychodził. Podszedłem do okienka. Ładna ciemnowłosa dziewczyna przebiegła wzrokiem gryzmoły, potem spojrzała na mnie i powiedziała z lekkim akcentem: – Bardzo lubię pana książki. Ale proszę jeszcze wpisać trasę, którą ma pan się zamiar poruszać.
Recenzje czytelników "OSIOŁKIEM"